poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Głosy duchów

Kilka dni temu fejs przypomniał mi wpis Bartka Chacińskiego sprzed ośmiu lat o umierających i znikających blogach o muzyce. I o tych, których autorzy wtedy jeszcze stali na posterunku. Dziś ten spis przypomina cmentarzysko wypełnione głosami duchów. Część blogów jeszcze stoi, z ostatnimi wpisami sprzed lat, są jak zatopione w bursztynie świadectwo czasów. Po części nie został nawet adres strony internetowej. I choć mój blog jeszcze istnieje, to sam mam czasem wrażenie, że staje się takim duchem. Ale upadek blogowania i pisania o muzyce (i o kulturze w ogóle) to temat na zupełnie inną dyskusję (trochę o tym pisze u siebie Paweł Klimczak). Tutaj skupmy się na głosach z zaświatów.

Głosami duchów jest wypełniony najnowszy album A Lily, Jamesa Velli, szefa wyśmienitego labelu Phantom Limb (który w katalogu ma takie fantastyczne artystki jak Ami Dang czy Maroulita de Kol). Velle, Maltańczyk z pochodzenia, otrzymał dostęp do archiwów Magna Żmien, fundacji opiekującej się taśmami wysyłanymi przez maltańskich emigrantów do ojczyzny. Nagrywali na nie wiadomości, tęsknotę za starym krajem, dobre rady. Przelewali na nie swój ból emigranta. To były prawdziwe pocztówki dźwiękowe, a jednocześnie odpowiednik polskich pieśni dziadowskich - għana to lokalna poetycko-muzyczno-newsowa forma o charakterystycznym układzie rymów. I to właśnie je nagrywali maltańscy emigranci w Australii, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych najczęściej.

Vella otoczył te nagrania - często jeszcze dodatkowo zniekształcone, żeby jeszcze bardziej przypominały glosy z zaświatów albo rozpadające się artefakty przeszłości, niknące w pamięci - zwiewną warstwą elektroniki. Są tu ambientowe plamy, syntezatorowe loopy, buzujące drony. Wszystko utopione w pogłosach, delikatne, rozwiewające się, lśniące i ulotne niczym babe lato. Nieostre, jakby nadawane z innego świata. Przeszłość tym właśnie jest, David Lieventhal pisał, że “przeszłość to obcy kraj”.

Żadnym zaskoczeniem nie jest, że Saru l-Qamar (Stali się Księżycem) wypełnia żal, nostalgia. Że porusza do łez. Nie trzeba znać maltańskiego, by poczuć te emocje. Często anonimowe, albo znane tylko z imienia głosy śpiewają o swoim bólu, o codzienności, dają dobre rady. Czasem dali się złapać na taśmie znienacka, jak chyba najbardziej poruszającym Sirna l-Qamar, w którym Żiżina (jedyny głos, który pojawia się na albumie dwukrotnie) nuci pod nosem melodię. Funkcjonując tylko jako oderwane głosy, emigranci stali się - jak wskazuje tytuł - Księżycem, według słów samego Velli byli jednocześnie obecni i niedostępni. A teraz, po latach, to oni są wiecznie młodzi, uwiecznieni na taśmie, podczas, gdy ich bliscy dawno zmarli. 

Blisko temu albumowi do niesamowitego projektu Nozhet el nofous Nancy Mounir, na którym kompozytorka dogrywała do nagrań z początków XX wieku własne aranżacje, wchodziła w dialog z dawno zmarłymi śpiewaczkami i śpiewakami ze złotych lat egipskiego kabaretu i muzycznego teatru. Do starych nagrań piosenek przeznaczonych dla emigrantów sięgnął Bartek Kruczyński na Nocach i dniach Pejzażu i podobnie, jak Vella zatopił je w oniryczności. Wreszcie, można szukać pokrewieństwa między Saru l-Qamar a Innymi Pieśniami Piotra Kurka. A niesamowity ładunek emocjonalny, tęsknoty i łączy się z Canary Records i ciężką pracą Iana Nagoskiego odgrzebującego i eksplorującego muzyczne świadectwa emigranckiej Ameryki. Łączy się też na pewnym poziomie z Disintegration Loops Williama Basinskiego, sięga tak samo w przeszłość i jej nietrwałe zapisy.

Głosy duchów, zmarli i rodzinna pamięć traum jest osią Końca Marty Hermanowicz. Tam wnuczka śni sny swojej babki i upodabnia się do niej, jest naczyniem, w którym mieszają się wspomnienia tułaczki i zesłania. Zmarli mają przemożebny wpływ na żywych i rzeczywistość, chyba dużo więksi niż by oni chcieli i mieli za życia. Jeszcze nie skończyłem czytać tej powieści, ale czuję, że to literatura na miarę Księgi szeptów. Tylko że tam ci, którzy przeszli przez piekło mówili sami, szeptem, nie oddawali nikomu swoich snów.

Bohaterowie Saru l-Qamar sami stali się snem.

Rozdzierające wezwanie do działania

Martin Kanja, ekswokalista Dumy (bardzo mnie zasmuciła wiadomość o rozpadzie tego duetu) wydał kilka dni temu solowy debiut. Nadal ekstremalny brzmieniowo, można nawet bardziej niż Duma, ale tym razem w centrum jest pozytywność, walka z dyskryminacją, nawoływanie do wiary w siebie. Jak to możliwe i jakie wydarzenia za tym stoją? Opowiedział mi w Bandcamp Daily.

czwartek, 14 marca 2024

Kołysanki dla świata na krawędzi


Po dźwiękach domowych, rzece, pograniczu, warszawskie trio jako lejtmotyw swojego piątego albumu wybrały kołysanki mające ukoić zbolały świat, uśpić go, by odnowił się po przebudzeniu.

niedziela, 3 marca 2024

Metafizyczne mazurki po 15 latach


Dokładnie 15 lat temu ukazał się album, który sprawił, że pokochałem oberki i mazurki. Nietypowy, nie do końca tradycyjny, ale od pierwszej do ostatniej sekundy hipnotyzujący.

W lutym 2008 roku zmarł Kazimierz Meto, legendarny – nie bójmy się tego słowa – skrzypek z Gliny spod Rzeczycy. Jedna z najważniejszych postaci dla ruchu ożywienia muzyki tradycyjnej, uczenia się od wiejskich mistrzów. Do niego i Jana Gacy pielgrzymowały zastępy mieszczuchów pragnących poznać tajniki oberków, mazurków, kujawiaków. Obaj wychowali następców, którzy przekazują ich melodie i styl gry dalej. Jednym z nich jest Maciej Filipczuk, wtedy jeszcze „po prostu” lider Lautari, zespołu grającego muzykę z Rumunii, dziś jedna z najważniejszych postaci ruchu in crudo i nowej tradycji, odważniej łączącej ją ze współczesnością.

Miesiąc po śmierci pana Kazimierza, Filipczuk postanowił złożyć hołd swojemu mistrzowi i jednocześnie podsumować lata, które spędził na terminowaniu u Mety, te wszystkie miesiące spędzone w Glinie. Do współpracy – przecież każdy porządny skrzypek potrzebuje kapeli – zaprosił sekcję rytmiczną wrocławskiego Robotobiboka, Marcina Ciupidrę i Kubę Suchara. Żaden z nich nie grał wcześniej muzyki tradycyjnej.

Kiedy pierwszy raz słuchałem MetaMuzyki (to było chyba nawet nie tak długo po jej premierze) ten kontrast miedzy tradycyjnie grającym Filipczukiem, a zupełnie nowoczesną, tylko momentami odwołującą się do oberkowego idiomu, meandrującą sekcją rytmiczną, mnie ujął. Po prostu. Wtedy to była dla mnie zupełna nowość, traktowanie muzyki tradycyjnej – polskiej w szczególności – jako źródła do dalszych poszukiwań, ale dalekich od folku czy, wybaczcie to określenie, world music. Z perspektywy czasu widzę, że to był ten moment, który pchnął mnie w stroję zgłębiania (różnych) tradycji i – przede wszystkim – szukania połączeń ich ze współczesnością, dialogu i współistnienia. Jeśli dzisiaj uważam, że to właśnie na tym styku dzieją się najciekawsze rzeczy w muzyce, że tradycja nie może być tylko skamieliną, źródłem jest MetaMuzyka. Choć w 2009 roku wcale nie byłem tego tak świadomy.

Filipczuk, Suchar i Ciupidro łączą dynamikę wiejskiej kapeli i jazzowego bandu. Jakby szukali wspólnych źródeł, nici łączącej Nowy Orlean i Glinę. Tą nicią jest oczywiście oczyszczająca moc muzyki, możliwość wytańczenia traum i ran. Dlatego grają tak zapamiętale, z niewieloma momentami na zaczerpnięcie oddechu. Najpiękniejszym z nich jest zakładajcie, zaprzęgajcie, marimbowa, króciutka, zamyślona wariacja. Szybko przechodzi w szalony mazurek waloskowy. W nim Moog fantastycznie zastępuje wiejskie basy, dodaje nie tylko burdonu, ale też bulgocze, chrobocze, pulsuje. Gra Suchara raz jest bliska oberkowym kanonom, raz daleko od nich odjeżdża. Ta muzyka faluje, przypływ, odpływ.

Po jazzowemu (ale w żadnym wypadku nie można tej muzyki określić jazzem) każdy z muzyków dostaje swoje pięć minut, czasem Filipczuk wycofuje się całkowicie, daje sekcji zabłyszczeć. Po mazurkowemu wszystko wiruje i orbituje wokół skrzypiec. W końcówce Okrąglaka po latach można dosłuchać się natomiast zaczynów muzyki Radical Polish Ansambl i opery Devil’s Fiddle napisanej dla nich przez Cezarego Duchnowskiego.

Przez 15 lat wielokrotnie wracałem do MetaMuzyki, za każdym razem zadziwiony, jak wspaniały i jednocześnie przeoczony jest to album. Mazurki Kazimierza Mety zespół przenosi w zupełnie nowe muzyczne uniwersum, a one odwdzięczają się melancholijną melodyjnością. Jest w tej muzyce namysł nad odchodzącą tradycją, zanikającymi sposobami życia, ale jednocześnie nadzieja, że nie wszystko jest stracone.

piątek, 16 lutego 2024

Wspinaczka na Sosnową Górę


Zanurzeni w muzyce Południowej i Południowowschodniej Azji Holendrzy przygotowują danie kuchni fusion - mieszają style, gatunki i kraje. Jak zwykle? Nie do końca.

Tym razem wyruszają w podróż w całkiem odmienionym składzie. Odszedł Yves Lennertz, który od samego początku tworzył zespół z Keesem Berkersem. Osamotniony perkusista doprosił członków scenicznego wcielenia YĪN YĪN - Remy’ego Scherena, Robberta Verwijlena i Erika Bandta, by - po raz pierwszy - nie tylko weszli z nim do studia, ale też wspólnie pracowali nad kompozycjami.

To nowe otwarcie zaczyna się jednak powrotem do przeszłości. The Year of the Rabbit brzmi jak wyjęte z debiutu, The Rabbit that Hunts Tigers - inspirowany złotymi latami muzyki psychodelicznej z Indonezji, Tajlandii i Kambodży i twórczością Ennio Morricone. Wydany dwa lata temu The Age of Aquarius kierował się w stronę Indii, muzyki syntezatorowej, zdarzyło im się nawet zapuścić w okolice muzyki afgańskiej. Te elementy nadal są obecne, ale schodzą na dalszy plan. Najważniejsze są filmy z Bruce’em Lee, wymyślona Azja, dość stereotypizowana. Podobnie grali na swoich albumach Gaijin Blues, tylko że dla nich najsilniejszym źródłem inspiracji była Japonia. YĪN YĪN idą dużo szerzej, ale ten klimat pastelowych gier pojawia się w prawie każdym dźwięku.

Co może zaskakiwać, a przynajmniej mnie zaskoczyło dość mocno to fakt, że Holendrzy momentami brzmi jak lounge’owy zespół przygrywający do apres-ski albo letniej imprezki na włoskiej riwierze. Tylko mniej jałowo i bardziej wyraziście. Taki jest Pia Dance, który razem z Shiatsu for Dinner kieruje myśli w stronę pierwszych nagrań The Mauskovic Dance Band, czyli kwaśnych, latynoskich tropików. White Storm w warstwie rytmicznej odwołuje się afrobeatu.

To jednak krótkie wycieczki, bardzo szybko wracają z nich w okolice delty Mekongu. Sięgają po wietnamskie, tajskie i kambodżańskie instrumenty albo też je zręcznie emulują i wychodzą im takie śliczności, jak Komori Uta (która, przysięgam, brzmi zupełnie, jak z II Gaijin Blues). Nie zapomnieli o disco i funku, pulsacja napędza ich muzykę chyba jeszcze silniej niż kiedykolwiek wcześniej. Nóżka chodzi sama i to dla takiego zespołu największy komplement.

Tytułowa Matsu to oczywiście fikcyjny szczyt. Mount Matsu, czyli Góra Sosnowa, a sosna jest w tradycji japońskiej symbolem odrodzenia i nadziei. Na razie jeszcze YĪN YĪN stoją trochę w rozkroku, nie odcinają się od przeszłości, ale odważnie szukają nowego kierunku.